Aparaty fotograficzne
W kręgach zawodowych fotografów mówi się, że zdjęcia nie robi aparat, tylko obiektyw. W tym przewrotnym twierdzeniu jest sporo prawdy. Nawet aparat średniej klasy może robić bardzo dobre zdjęcia, jeśli wyposaży się go w porządny obiektyw. Dlatego poprzedni wpis poświęciłem właśnie tym optycznym cudeńkom. Jednak nawet najlepszy obiektyw nie przyda się na nic bez aparatu, który przetworzy i zapisze wykadrowany obraz. Dlatego dzisiaj zapraszam na drugą część podróży w przeszłość – tym razem szlakiem moich starych aparatów.
Pierwszy aparat dostałem pod koniec lat osiemdziesiątych. Była to Vega – czeski wynalazek, który mój ojciec zdobył nie wiadomo skąd. Do dziś stoi u mnie na półce, jako świadek moich pierwszych kroków na fotograficznej ścieżce. To za sprawą Vegi zakochałem się w zdjęciach i myślę, że może ona również być przyczyną mojego sentymentu do wszystkiego co manualne.
W roku 1990 przesiadłem się na rosyjskiego Zenita11. Obecnie mówi się o nim jak o zabytku, jednak w stosunku do Vegi był to powiew nowoczesności – miał przecież światłomierz. Dwa lata później kupiłem kolejnego klasyka dzisiejszych antykwariatów – Practicę BCA. Nie związałem się z nią jednak na długo, bo już w 1994 roku kupiłem swojego pierwszego Nikona – konkretnie model F-601. Japoński sprzęt był bardzo popularny ze względu na swoją dokładność. Sprawiał też wrażenie bardziej luksusowego, bo nie był produkowany w krajach dawnego Bloku Wschodniego.
W latach 90-tych miało się wrażenie, że rozwój technologii przyspieszył. Na rynku bardzo szybko pojawiały się różne nowinki, więc już w 1996 roku kupiłem ulepszoną wersję Nikona – model FE2. Trzeba jednak pamiętać, że wciąż mówię o aparatach analogowych. Standardem były urządzenia na film małoobrazkowy. Pojedyncza klatka miała wymiary 24mmx36mm. Niemniej, były także na rynku urządzenia, robiące zdjęcia w innych formatach – na przykład aparaty średnioformatowe. Były one szczególnie ciekawe, ponieważ obsługiwały klisze o wymiarach 60mmx60mm. W swojej karierze miałem dwa takie sprzęty. Jednym była Yashica 124 – japońska osobliwość. Nie dość, że robiła zdjęcia w nietypowym formacie, to jeszcze działała w systemie dwuobiektywowym. Jeden obiektyw służył do uzyskania podglądu zdjęcia, natomiast drugi do faktycznego utrwalania obrazu. Moim drugim aparatem średnioformatowym był Pentaxon SIX TL nazywany przez niektórych mistrzem portretu. Ten już miał jeden obiektyw. Kupiłem go w 1998 roku i mam do dzisiaj jako swoistą ciekawostkę.
Robienie zdjęć w kwadracie zupełnie zmieniało perspektywę. Dla kogoś przywykłego do kadrowania wszystkiego na użytek prostokątnej klatki, robienie zdjęć lustrzanką średnioformatową było jak uczenie się patrzenia od nowa. Kwadratowe zdjęcia spodobały mi się do tego stopnia, że niekiedy pożyczałem po znajomości z zaprzyjaźnionego komisu prawdziwe cudeńko – Zenzę Bronicę… i cały uradowany szedłem na sesję.
Kolejnym aparatem, który kupiłem na własność był Contax S2. Robił on zdjęcia na standardowym filmie małoobrazkowym, więc był bardzo uniwersalny. Używałem go do 2002 roku, kiedy to zamieniłem go w niemieckim komisie razem ze wszystkimi 7 obiektywami na body
Canona EOS-1n. Był on wart swojej ceny, ponieważ stanowił on już szczyty technologii analogowej. Dalej rozpoczynała się era cyfrowa.
Moją pierwszą cyfrową lustrzanką był (nabyty w 2005 roku) Canon EOS10D. Litera D pochodziła od słowa „digital” i oznaczała rozpoczęcie się zupełnie nowej epoki w dziedzinie fotografii. Modyfikowanie ISO, obróbka graficzna, łatwość przegrywania i powielania zdjęć… to wszystko stało się możliwe dzięki technologii cyfrowej. Rozpowszechnił się także nowy „format fotografii” – APS-C.
Przez kilka kolejnych lat pozostawałem wierny Canonowi i w miarę jak wychodziły nowe wersje mojego wypróbowanego aparatu, po prostu wymieniałem modele na nowsze. Był to dobry sprzęt i tak Canon EOS20D przeleżał u mnie od 2006 roku 11 lat, mimo że w pracy używałem już kolejnego modelu – Canon EOS30D.
Po kilu latach wyprzedzania technologicznie konkurencji, Canon przestał być niekwestionowanym królem na rynku aparatów cyfrowych. Dogonił go Nikon, wypuszczając model D300. W 2009 roku postanowiłem więc spróbować czegoś nowego i kupiłem właśnie ten aparat. Niemal w tym samym czasie producent zrobił ukłon w stronę dawnych użytkowników analogów, wypuszczając serię aparatów pełnoklatkowych, które robiły zdjęcia w tym samym formacie, co stare aparaty na film małoobrazkowy. W realiach cyfrowych, pozwoliło to na rejestrowanie obrazów o lepszej jakości oraz na większą precyzję w ustawianiu np. głębi ostrości. Nic więc dziwnego, że następnym aparatem, który stał się moim narzędziem pracy, był właśnie pełnoklatkowy Nikon D700. Uważałem go za wspaniały sprzęt. Niestety nie nacieszyłem się nim długo, ponieważ moje zachwyty podzielił także ktoś inny i na jednym z wyjazdów po prostu mi go skradziono.
Cóż, nie było rady i musiałem sprawić sobie inny aparat. Paradoksalnie wcale źle na tej przygodzie nie wyszedłem, ponieważ koniec końców wszedłem w posiadanie Nikona D3. W odróżnieniu od swojego nieszczęsnego poprzednika był to aparat w pełni profesjonalny i również pełnoklatkowy. Służył mi przez wiele lat i pozwalał robić naprawdę świetne zdjęcia.
Ostatnim modelem, który zamyka długi szereg używanych przeze mnie Nikonów, jest Nikon Df. Urzekł mnie kombinacją dwóch cech – profesjonalną matrycą i oldschoolowym wyglądem. Pod płaszczykiem staromodnej obudowy było ukryte małe, nowoczesne urządzenie. Mimo to, model ten nigdy nie zyskał uznania w szerokim gronie fotografów i do tej pory jest uważany raczej za gadżet. Jednak ja niejednokrotnie używałem go przy poważnych sesjach i sprawdzał mi się znakomicie.
Cyfrowe lustrzanki, pomimo swoich ogromnych możliwości, mają jedną zasadniczą wadę – są ciężkie. Aparat razem z obiektywem nieraz waży prawie trzy kilogramy. Noszenie na ramieniu i podnoszenie do oka takiego ciężaru za którymś-set powtórzeniem zaczyna być męczące, a może nawet spowodować kontuzje. Wielu przywykło do tej niewygody, jako do ceny, jaką się płaci za jakość oferowaną przez dzisiejsze lustrzanki. Kolejny przełom w technologii fotograficznej pokazał, że wcale tak nie musi być. Kilka lat temu popularność zyskały bezlusterkowce.
W prawdzie aparaty bezlusterkowe istniały na rynku od 2008 roku, jednak nie były to urządzenia, nadające się do profesjonalnej fotografii. Były raczej dedykowane fotoamatorom. Dopiero po 2013 roku target firm zaczął się zmieniać i obejmować także tych, którzy żyją z robienia zdjęć. Ja przeszedłem na bezlusterkowce w 2017 roku. Zaczęło się od zakupu Sony Alpha 7 pierwszej generacji. Rok później dodałem do kompletu egzemplarz Alphy trzeciej generacji, a w 2019 roku wymieniłem go na model Alpha 9. Ten oraz mój pierwszy bezlusterkowiec stanowią mój obecny duet na sesje. Oba są lekkie i są bliskie mojemu wymarzonemu typowi aparatu – bezlusterkowy, cyfrowy, pełnoklatkowy i jak najbardziej manualny.
You must be logged in to post a comment.