Obiektywy
Dzisiejszy wpis będzie dosyć osobisty – chciałbym Wam opowiedzieć o sprzęcie towarzyszącym mi na mojej fotograficznej drodze – obiektywach. Nie będzie to przegląd najnowszych czy najpopularniejszych modeli, a raczej nieco sentymentalny rzut oka w przeszłość. Sprzęt jakiego używałem zmieniał się wraz z postępem technologii i wraz ze mną. Jednak każdy obiektyw, jaki miałem okazję używać, był kolejnym etapem przygody z fotografią.
Pierwszym typem obiektywów z jakimi miałem do czynienia w latach osiemdziesiątych, kiedy na poważnie zainteresowałem się tą dziedziną, były manualne ze stałą ogniskową i dobrym światłem. Taka kombinacja cech sprawiała, że żeby wykonać porządne zdjęcie, trzeba było sprawnie zgrać kilka czynników.
Przede wszystkim ręczne ustawianie ekspozycji i ostrości. Ówczesna technologia nie wybaczała błędów. Złe dobranie parametrów skutkowało zmarnowaniem klatki na szpulce filmu. Jednak taka twarda szkoła zmuszała do uważnego używania dostępnej wiedzy i narzędzi. Nie było pstrykania na oślep, walczyło się o każdą fotografię. Po drugie, o umiejętność bycia we właściwym miejscu. Stałoogniskowe to nie zoomy oczywiście, co oznacza, że trzeba się było trochę nachodzić za dobrym ujęciem. Chciało się zrobić zbliżenie, trzeba było podejść bliżej. Wymuszało to pewną dynamikę i bycie razem z bohaterem swojego zdjęcia.
Pomimo braku wielu ułatwień, jakie oferują nam współczesne obiektywy, te z lat osiemdziesiątych miały istotną zaletę – dobre światło. Przez to, że przechodziło przez nie dużo promieni, można było fotografować w ciemniejszych pomieszczeniach. Przysłona w tych obiektywach mogła być otwarta bardzo szeroko, bo aż f/2.8, f2,0 lub f/1.8, a w droższych modelach aż f/1.4. Takie parametry nawet dla wielu dzisiejszych obiektywów są nieosiągalne. Dzięki nim można było osiągnąć bardzo ciekawe efekty w słabszym oświetleniu lub robić zdjęcia szybko przemieszczających się obiektów.
W latach dziewięćdziesiątych technologia wykonała krok do przodu. Pojawiły się tak zwane zoomy. To był prawdziwy szał. Ogniskowa nowych modeli mogła się zmieniać od 28 do 70 lub od 35 do 80. Jednym obiektywem można było robić bardzo różne zdjęcia, co było niezwykle praktyczne. Zamiast torby z kilkoma obiektywami można było mieć jeden wielofunkcyjny. Rosnąca popularność zoomów sprawiła, że to wygodne rozwiązanie stało się w zasięgu moich finansów. Pod wieloma względami ułatwiło mi to pracę, ale nie była to technologia bez wad.
Zoomy miały w porównaniu do stałoogniskowych poprzedników dość słabe światło. Standardowe wartości mieściły się w zakresie od f/4 do f/5.6 lub więcej. O balansowaniu tej niedogodności za pomocą zmiany ISO nie można było w ogóle myśleć. Cały czas królowały wtedy aparaty analogowe, do których wkładało się film o stałej czułości. Jednak zoomy przyniosły ze sobą jeszcze jedną funkcję – autofocus, który co prawda nie rozwiązywał problemów ze światłem, ale zdejmował z fotografa ciężar myślenia o ostrzeniu i pozwalał przenieść więcej uwagi na odpowiednie ustawianie ekspozycji.
Z biegiem lat aparaty analogowe zostały zastąpione przez urządzenia cyfrowe. Wraz z nimi przyszła też możliwość cyfrowej obróbki obrazu, więc bardziej opłacało mi się zainwestować w nową lustrzankę cyfrową i używać zooma jako obiektywu, niż wyszukiwać rzadkie i bardzo kosztowne obiektywy z dobrym światłem do starego analoga.
Wraz z nadejściem lat dwutysięcznych, na rynku zaczęły się pojawiać zoomy z coraz lepszą światłosiłą. To, co kilka lat wcześniej było smaczkiem dostępnym tylko dla nielicznych, powoli wchodziło do standardu. W końcu i w mojej kolekcji pojawiły się obiektywy zmiennoogniskowe z przysłoną f/2.8. Łączyły one w sobie wygodę starych zoomów i światło moich pierwszych stałoogniskowców. Na tamtym etapie myślałem, że naprawdę niewiele im brakuje do ideału.
Jednak dziesięć lat temu pojawiła się jeszcze jedna nowinka – aparaty bezlusterkowe, które bardzo dobrze współpracują z stałoogniskowymi obiektywy z automatycznym ustawianiem ostrości z możliwością otwarcia przysłony do f/1.8. Precyzja i jakość zdjęć robionych za pomocą takiego duetu jest prawie spełnieniem moich marzeń. W przeciwieństwie do w pełni zautomatyzowanych obiektywów z dużym spektrum ogniskowych, stałki są małe i lekkie. Poza tym budzą we mnie dużą sympatię. Z jednej strony pozwalają mi mieć pełną kontrolę nad uzyskanym efektem, a z drugiej mają w sobie nutę „oldschoolu”. W pracy nadal korzystam z bezlusterkowca i zoomów, jednak na własny użytek i do celów twórczych myślę o zestawie, składającym się z cyfrowego bezlusterkowca i kilku manualnych obiektywów o stałej ogniskowej. Ciekawe… zacząłem przygodę z fotografią od podobnych obiektywów. Czyżby historia zataczała koło?
You must be logged in to post a comment.